Chyba po tych paru tygodniach spędzonych w Indiach czas zacząć kolejny etap
bloga :)
Zacznę zatem od samego początku…
Ostatnie dni przed wylotem przeleciały mi między palcami.
Niby planowana podróż od dawna, ale jak to u mnie bywa spora część zostawiłam
na ostatni dzień przed wylotem… wiec jak zawsze nie ominęło mnie zabieganie,
zalatanie i pakowanie plecaka w ostatnich godzinach przed wyjazdem na lotnisko.
Tym razem leciałam tureckimi liniami, przez Istambuł. Szybka
sprawna odprawa, bez porównania do tej izraelskiej, która do dziś mi się śni po
nocach J
Na lotnisku tuz przed moim ostatnim przejściem poinformowano mnie wraz z
rodzinka, że będzie ewakuacja terminala. Ja jednak odprawę przeszłam bez
zakłóceń, natomiast moja rodzinka nie mogła przez jakąś chwilę wyjść z
lotniska, gdyż „nastąpiło zagrożenie życia i zdrowia”. Prawdopodobnie ktoś zostawił
bagaż bez opieki i padło podejrzenie na ładunek wybuchowy… na szczęście chyba
właściciel szybko się zgłosił, bo sprawa się wyjaśniła w ok. pół godz.
Moja podróż się zaczyna… W samolocie już poznałam bardzo
ciekawego człowieka imieniem Serdar, z którym całą podróż rozmawialiśmy o
życiu, realizacji siebie, o pasjach, marzeniach. Jest on inżynierem w Turcji, a
jego marzeniem jest zostać rybakiem na jednej z wysp karaibskich. Życzę mu z
całego serca by to się spełniło! Bo to piękne marzenie!
Na lotnisku w Istambule nie miałam nawet chwili by się
rozejrzeć, poobserwować. Aczkolwiek interesująca była sytuacja na schodach
ruchomych, które nagle stanęły a ludzi ogarnęła całkowita konsternacja. Trwało
to ok. 10 minut i nikt nie podszedł tych kilka stopni do góry, tylko wściekali
się wszyscy, że schody stoją. Ludzie zachowywali się jakby zapomnieli że maja
jeszcze nogi i można ich użyć również na schodach, na ruchomych także… z jednej
strony zabawne, z drugiej przerażające…
No i lot do Delhi…5,5 godz. i o 5 rano ląduję… Lotu nie
udało mi się przespać, po pierwsze ze względu na różnicę czasową, po drugie jakoś
tak było… hmmm… ciasno :)
Do Indii prowadziły mnie dwa księżyce. Jeden na niebie,
drugi na skrzydle samolotu… odbicie które umiejscowiło się w samym środku
mojego okna :)
No i Delhi J
I tu zaskoczenie… żadnego wrażenia, żadnych odczuć, żadnego strachu, żadnej
radości… jakoś tak normalnie, jakbym przejechała do innego miasta które już we
mnie nic nie wzbudza… Pierwszy raz tak pusto w środku po wylądowaniu… Na lotnisku poznałam ciekawie wyglądające,
niebanalne dwie osoby z jak dla mnie bardzo oryginalnymi dredami na głowie.
Crystal i jej córeczka Ila mająca 6 lat… tak, tak sześciolatka z dredami, pięknie
wyglądała, urzekająco :D Przyleciały z Argentyny pobyć w Indiach nieokreślony
czas i przede wszystkim na Maha Khumba Mela. Mam nadzieję je tam spotkać :)
Z lotniska pojechałam na Paharanji, znalazłam hotel i położyłam
się spać… zasnęłam w końcu na parę godzin. Zimno, strasznie zimno i to mi
doskwierało najbardziej. Wg wcześniejszego planu spędziłam dzień w Paharanji.
Nie miałam siły ani ochoty by jeździć gdzieś po Delhi, tym bardziej, że przede mną
była noc w pociągu. Spędziłam ten dzień na spacerowaniu, jedzeniu u ulicznych kucharzy
(uwielbiam!) a od popołudnia do wieczora siedziałam pijąc Ginger Lemon Honey
szklanka za szklaną, by poczuć choć odrobinę ciepła w sobie, no i trafił mi się
kolejny ciekawy rozmówca, z którym przegadałam kilka godzin o jodze, o
medytacji, o życiu, Indiach… No tak minął mój pierwszy dzień ponad
trzymiesięcznej podróży w głąb siebie i Indii :)
Do Rishikesh przyjechałam rano autobusem z Hardidwar.
Oczywiście już na przystanku dopadła mnie cała zgraja rikszarzy z pytaniem czy
to mój pierwszy raz w Indiach, potrzebują takiej informacji by manipulować ceną
za kurs J
No ale znając już nieco realia i ceny nie dałam się naciągnąć i ostentacyjnie ruszyłam
przed siebie pieszo, po czym i tak pojechałam za swoją, znaną mi tutaj cenę, do
Lakshman Jula… i „Welcom Rishikesh” po dwóch latach ponownie J Szukając pokoju
starałam się znaleźć coś w miarę szczelnego ze względu na zimno, ale też
chciałam być nad samym Gangesem. Ulokowałam się w Kamal Guest House z pięknym
widokiem, sprawdzilam okna, ale… Jak się okazało dopiero wieczorem, zapomniałam
sprawdzić drzwi i tak pomieszkałam sobie 3 dni bez szyby w drzwiach (była tylko
siatka), no ale widok miałam ;) Pierwszy dzień był na odpoczynek i
zaklimatyzowanie się..pochodziłam po znanych okolicach, pobyłam z Gengesem… nasycałam
się spokojem i energią. Drugiego dnia poszłam na jogę po sąsiedzku. Trafiłam do
młodego nauczyciela Vedic Yogi. Głównym jego przekazem było to, żebyśmy szukali
dobra w sobie i zwrócili się do swojego wnętrza w praktyce, do Boga, którego
nosimy wewnątrz. Bardzo dużo mówił nam o rozwijaniu w sobie duchowości poprzez
praktykę medytacyjna, przez śpiewanie, poprzez modlitwę, wdzięczność i dobre
życie. Poranna praktyka asan była bardzo prosta i podstawowa, ale również dla
mnie przyjemna. Ze względu na ciągnącą się kontuzję ręki nie oczekiwałam od
praktyki asan zbyt wiele, bardziej chciałam skupić się na innych aspektach
swojej praktyki. Po 3 dobach musiałam zmienić miejsce zamieszkania i
zrezygnować w widoku Gangesu tuz po przebudzeniu. Zimno stawało się coraz
bardziej dokuczliwe i coraz bardziej spinało mi ciało, gdyż nie byłam fizycznie
przygotowana na tak niskie temperatury… mentalnie tez nie J Również pokoje rzadko
są do takiej pogody dostosowane. Ale zmiana pokoju i zakup „room heater” nieco
pomogło. Choć wciąż się zmagałam czy zostać i marznąc czy spakować się i zjechać
na południe… po kilku dniach podjęłam decyzję, że lecę do Chennai na praktykę
Vipassany,o której myślałam już od wielu miesięcy i na którą nie będę mogła
sobie pozwolić w Polsce. Tym samym zrezygnowałam z praktyki medytacji w
milczeniu w Rishikesh, trwającej 4 dni, gdyż uznałam że na pierwszy kontakt z
medytacją w ciszy 14 dni to może być jednak za długo, a 4 mogą być zbyt krótkim
czasem być coś się zadziało… Kupiłam bilet na 15 stycznia i nastał spokój…
decyzja podjęta i czas wykorzystać czas
w Rishikesh jak najlepiej :)
Rishikesh ma w sobie spokój. Jest to miejsce zdecydowanie
sprzyjające wyciszaniu, praktyce, poszukiwaniu…
Pewnego dni postanowiłam pójść na satsang z Prem Babą.
Słyszałam o nim już dwa lata temu, ale wówczas byłam po dość nieprzyjemnym
doświadczeniu spotkania w Polsce z innym guru i miałam spore opory przed
jakimkolwiek Babą i satsangiem. Teraz czułam się dużo silniejsza i postanowiłam
zobaczyć co to za człowiek i czego uczy, jaki ma przekaz. Trafiłam na kirtan,
który miał zawsze miejsce przed satsangiem. Wow! Co to była za energia!!! Po
ponad po półgodzinnym śpiewaniu całym sobą pojawił się Prem Baba. Starszy uśmiechnięty
człowiek o życzliwym spojrzeniu… Niestety podczas satsangu brak adaptacji do
różnicy czasu dał o sobie znać i zasnęłam. Po czym uznałam, że nie jest to
miejsce w którym dobrze jest uciąć sobie drzemkę i zrezygnowałam z satsangu na
rzecz pobycia nad rzeką. Na drugi dzień wróciłam, gdyż byłam ciekawa zarówno
jego przekazu jaki i chciałam być na kirtanie. Był to ostatni statsang przy
okazji tego pobytu Prem Baby w Rishikesh. Nie poznałam tym razem jego nauki. Bo
spotkanie miało charakter pożegnania. Jego obecność wyzwalała uśmiech i radość.
Energia jaka powstawała podczas śpiewów wyzwalała tak ogromnie pozytywne
emocje, że chciało się tam wracać i wracać J
Wroce na satsangu z Nim w kwietniu, wspólnie z moja rodzinką :)
Każdego wieczoru chodziłam na chanting u siebie do
wspominanego Kukuji, nauczyciela Vedic Yogi. Był to zupełnie inny rodzaj
śpiewania mantr, bardziej sakralny, skierowany bardziej do wewnątrz niż na
wyzwalanie takich emocji jakie towarzyszą kirtanowi. Zawsze po chanting Kukuji dzielił się z nami
jakąś wiedzą nt jogi, rozwoju duchowego, praktyki skierowanej do wnętrza…
Sobotni dzień spędziłam cały w okolicy Ram Jula. Skorzystałam
z plaży… poczytałam.. pomedytowałam… pobyłam… Schodząc z niej zostałam poproszona przez
grupę Chińczyków o udział i ich programie, który kręcą w Rishikesh nt jogi.
Wykonałam z Chinką kilka asan, po czym wkroczyła do akcji policja z całą serią
pytań o pozwolenia… mnie to już przestało dotyczyć, wiec sobie poszłam… na tak
polecane mi przez przyjaciółkę Elizę i przez poznawanych ludzi zajęcia jogi wg
Iyengara do niejakiej Ushy. Pomimo niegdyś trwającego dość silnego poczucia
braku akceptacji dla tej metody, byłam pod ogromnym wrażeniem zajęć i mojej
praktyki u tej nauczycielki. Kobieta z pozoru bardzo hmmm ostra, okazała się
osobą trzymająca dość silnie dyscyplinę na zajęciach, ale jednocześnie z
ogromnym ciepłem i poczuciem humoru traktująca uczniów. Mój stosunek do tej
metody zmienił się już jakiś czas temu, pojawiła się akceptacja i brak
zarzutów, że to jest coś złego. Nie jest to moja ścieżka, ale dla wielu jest
dobra. Natomiast mam ogromna ochotę być u Ushy na tygodniowym kursie w marcu,
gdy będę ponownie w Rishikesh. Na moim poziomie zaawansowania w pracy z ciałem
mogę jeszcze wiele wiele się od niej nauczyć, co się przełoży również na moją
pracę z uczniami J
Po tych zajęciach poszłam na zapowiadany na satsangu Prem Baby Special Dance Show
do Parmarth Niketan Ashram. Jak się okazało ten show przeszedł wszelkie moje
oczekiwania, gdyż okazał się po prostu wielka imprezą, na której każdy dawał
się porwać muzyce w jak najbardziej dowolny sposób. Jednym słowem imprezka w
ashramie J
Szaleństwo trwało do 22 :P
Kolejny dzień był moim przedostatnim dniem i postanowiłam wypożyczyć
skuter i pojeździć po okolicy. Wspólnie z Sinją z Niemiec/Holandii, z którą
zdążyłam się zżyć i Rafaelem, nauczycielem vinyasy z Brazylii udaliśmy się na
wycieczkę. Zaplanowaliśmy dojechanie do Vashista Cave i ewentualnie pojechanie
do którejś ze świątyń. Po wspaniałej
jeździe górską drogą z pięknym widokiem na Himalaje i Ganges dotarliśmy na
miejsce. Okazało się że grota, którą chcieliśmy zobaczyć jest zamknięta jeszcze
przez godzinę. Poszliśmy więc do innej, znajdującej się nad brzegiem rzeki. Później
krótki relaks połączony z sesja foto nad Gangesem. Kiedy weszłam do Vashista
Cave poczułam jakiś ogromny spokój.. pojawiło się takie uczucie jak „mogłabym
tutaj siedzieć na zawsze”. Naprawdę sprzyjające miejsce do medytacji. Wróciliśmy
wieczorem, oddaliśmy skutery i czas na chanting
Ostatni dzień zleciał jakoś tak szybko i na niczym
konkretnym pakowanie, paczka do Polski z ciepłymi ciuchami, które na południu
będą zbędne, medytacja nad Gangesem, ukochaną rzeką. Szkoda było wyjeżdżać, jak
z każdego miejsca, które staje się bliskie memu sercu. A Rishikesh jest takim
miejscem w 100%. W nim zaczęła się dokonywać moja transformacja 2 lata temu…
Wrócę tu w marcu, a potem w kwietniu… wrócę tu jeszcze wiele razy :)
15 stycznia z samego rana plecak na plecy i w drogę… Poszłam złapać rikszę na przystanek
autobusowy. Autobusem na lotnisko w Dehradun. Mówiono mi, że będę miała do
przejścia jakieś 2 km od przystanku na lotnisko, ale jak się okazało kierowca
podwóz mnie pod same drzwi terminala :)
I tak zakończył się mój pierwszy etap… kolejnym była
Vipassana a potem pobyt w Thiruvannamalai, który trwa do dziś… mam nadzieję, że
uda mi się w miarę szybko ogarnąć spisywanie do bieżącego dnia, wówczas dużo łatwiej
będzie prowadzić bloga :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz