piątek, 18 lutego 2011

the end...

przedostatni dzien w Indiach, dzien w Kocznie byl jednym z ciekawszych moich dni w Indiach :) bylam na cudownym zarciu w totalnie hinduskiej jadlodajni, w koncu moglam zjesc posilek paluchami :) zdobylam tymsobie ogromny szacun ekipy pracujacej i samego szefa hehe bylam tam jedyna biala osoba, jadlam zupelnie jak oni i bylo mi z tym super dobrze!!! byl to rowniez dzien totalnego odpuszczenia sobie wszelkich zasad bhp:) do posilku pilam dana mi wode, fioletowa byla, zalozylam ze jest z jodyna :) pilam na ulicy tzw sok z arbuza, niestety byl z lodem... zjadlam rowniez bez jakiegos tam umycia winogrona kupione na ulicy, byly pyszne!!!
jednak nie tylko to bylo powodem tak udanego dnia. popoludnie spedzilam na motorze jezdzac po okolicach Koczinu, bylam na fajnej wyspie, przejezdzalam przez super wioske, gdzie z wielka radoscia odkrzykiwalam HELLO szczesliwym dzieciakom, zrobilam w koncu joge na plazy, blokada puscila i zjadlam pyszna kolacje w restauracji na dachu przypominajacej gesty, wieczorny ogrod :) po czym wrocilam do hotelu by o 6 rano pojechac na lotnisko do Deli.
rano niestety moje folgowanie z zasadami bhp dalo sie juz we znaki, w koncu powaznie sie zatrulam. po wyladowaniu w deli okazalo sie ze na lotnisku nie ma mojego kierowcy, za ktorego zaplacilam swojego pierwszego dnia w cudownej agencji turystycznej. po jakiejs pol godzinie szukania go zadzwonilam do agenta z zapytaniem gdzie moj kierowca, na co uslyszalam, ze przeciez jest niedziela!! hehe no tak przeciez jak bukowal mi bilety i dawal kierowce to nie mogl wiedziec, ze to bedzie akurat niedziela.... wzielam taksowke do hotelu rowniez przez agenta zabukowanego... taksowkarz hotelu szukal ze mna ponad godzine, jezdzac w kolko po kilku uliczkach... Indie... znalezlismy hotel, czula sie juz naprawde kiepsko, ale.... idac za rada wielu osob postanowilam zrobic zakupy prezentowo pamiatkowe ostatniego dnia w Deli, na Main Bazar. mozna wiec sobie wyobrazic jakie bylo moje zdziwienie jak uslyszalam w hotelu, ze Main Bazar jest w niedziele zamkniety.... a ja mialam kupic tam praktycznie wszystkie prezenty, ktore pieknie sobie spisalam na karteczke, by o nikim nie zapomniec.... przyjechalam z zalem i masala tea....
Deli znowu podzialalo na mnie bardzo negatywnie i przytlaczajaco, dobrze ze to byla koncowka ostatniego dnia w tym miescie. brudno, smierdzaco, glosno, obskurnie i odpychajaco, jedynie takie slowa pasuja mi do stolicy...

tego dnia temperatura rosla mi z godziny na godzine, zoladek czul sie tez coraz fatalniej, jak dobrze ze nie wyrzucilam na Warkali nifuroksazydu, bo chcialam to zrobic. wieczorem mialam jakies 40 stopni, spalam w grubej polarowej bluzie, pod podwojnym mega grubym kocem i nadal bylo mi zimno, nie bardzo widzialam powrot samolotem na drugi dzien... ale cuda w Indiach sie zdarzaja... tak jak wyleczylam sobie mocne zapalenie spojowek na poczatku jedynie woda mineralna, tak tutaj pomogla mega dawka nifuroksazydu i rano wstalam jak nowo narodzona, bez goraczki!!! jedynie zoladek szwankowal, ale z tym dalo sie jechac na lotnisko :) no i polecialam...
w helsinkach wysiadajac z samolotu w airbusa zmarzlam niesamowicie w letnich bucikach bez skarpetek i letnich ciuchach, jedynie w cieplej bluzie...
na lotnisku przywitala mnie moja steskniona rodzinka :)
aklimatyzacja do codziennosci trwa nadal, nie przestawilam sie jeszcze na czas w Polsce, budze sie o godzinie mojego wstawania w Indiach... budzac sie w nocy nie wiem gdzie jestem... nadal mam problem z zoladkiem po fioleowej wodzie i arbuzie z lodem :) ale warto bylo :))) moja cudowna opalenizna z plaz poludnia schodzi ze mnie wielkimi platami, henna sie zmywa i wracam do siebie :) pozostaja cudowne wspomnienia, zdjecia, nie takie zle jak myslalam i marzenia o ponownej podrozy do Indii :)
mam nadzieje, ze wszystko co otrzymalam od siebie i innych w czasie podrozy bede w stanie wykorzystac w swoim zyciu i Indie pozostana na dlugo w nim echem :))
jeszcze pozostalo mi uzupenienie zdjec....